Marszał Komorowski powiedział dzisiaj:
Nie dostrzegłem przejawów braku szacunku ze strony instytucji
rosyjskich, jeśli chodzi o zachowanie pewnej dbałości szczątki z
samolotu
Oto wstrząsająca relacja Rafała Dzięciołowskiego, który to wszystko
widział na własne oczy:
Jedziemy do Smoleńska na długi weekend, żeby oddać hołd tym, którzy
tam zginęli i pomodlić się za ich dusze. To ma być jak pielgrzymka - w
skupieniu, zadumie i refleksji. Na miejscu przeżywamy jednak wstrząs,
z którego trudno nam się będzie otrząsnąć. Docieramy do Smoleńska 2
maja, po prawie 12 godzinach oczekiwania na rosyjsko-łotewskiej
granicy - pogranicznicy w Rosji zrobili sobie samozwańczo
pierwszomajowe święto. Jest już ranek. Jak tylko nas puszczają,
ruszamy w okolice lotniska, by na własne oczy zobaczyć miejsce
rozbicia prezydenckiego tupolewa. Jest wśród nas ksiądz, ojciec Bruno..
Chce na miejscu odprawić mszę za zmarłych. My mamy znicze i kwiaty.
Przewodnikiem jest miejscowa Polka, pani Wiesława.
Zbliżamy się do miejsca katastrofy. Już z daleka widać zaparkowane
przy drodze samochody - polskie tiry, autokar i parę samochodów na
rosyjskich numerach. Leżą wiązanki, palą się światła. - Tu
porozrzucane są części spadającego samolotu - objaśnia nam nasza
przewodniczka i wskazuje na drzewa po przeciwnej stronie szosy. Są
ścięte na wysokości czterech, może pięciu metrów. Grube olchy i
świerki, a dalej jeszcze zerwana linia wysokiego napięcia. - To
stamtąd nadleciał samolot. Był już bardzo nisko, ale piloci próbowali
poderwać maszynę. Niestety, nadaremnie... - kończy pani Wiesława.
Idziemy dalej, błotnista ścieżka prowadzi wśród zarośli na miejsce
upadku samolotu. Teraz to otwarte pole, które ciągnie się ze 200
metrów. Nie ma już żadnych drzew, krzaków, ani nawet trawy. Tylko
gliniasta, lepka ziemia. I tylko w powietrzu unosi się dziwny, duszący
zapach...
To paliwo lotnicze. Jest wszędzie. Oleiste kałuże wypełniają dosłownie
każde zagłębienie, a stopy w trakcie marszu zapadają się w opalizujące
błoto. Idziemy swobodnie. Teren nie jest ogrodzony, nie ma żadnych
taśm, ani nawet przechadzającej się raz na jakiś czas straży. -
Zabrali te największe części samolotu i już nie pilnują tu niczego -
mówi pani Wiesława.
Nagle słyszę krzyk. - Zobaczcie, tu coś jest! - koleżanka z grupy
trzyma zabłocony skrawek materiału z jakimś napisem. Otrzepuje z
ziemi, obmywa w kałuży. I wtedy naszym oczom ukazuje się emblemat 36.
Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego - samolot na tle kuli
ziemskiej i wyszywany napis. Łzy same napływają nam do oczu, a gardła
ściska wielkie wzruszenie. Dziennikarz, który jest z nami, a wcześniej
latał rządowymi samolotami, wyjaśnia, że takie emblematy ozdabiały
zagłówki foteli lotniczych.
Dalej spod warstwy błota prześwituje coś metalowego - okazuje się, że
natrafiliśmy na fragment samolotu - zwinięta aluminiowa taśma, na jej
odwrocie odczytujemy szeregi liczb zapisanych flamastrem. A obok
półmetrowy fragment opancerzonego przewodu, zakończony trzema
nakrętkami, z których każda jest zaplombowana. Po chwili podchodzi do
nas kierowca polskiego tira, pokazuje fragmenty poszycia kadłuba
pokryte biało-czerwoną farbą - blacha jest porwana, pogięta, ale
wyraźnie widać ściegi nitów i wewnętrzną konstrukcję przypominającą
plaster miodu.
- Takich rzeczy jest tu dużo, szczególnie w środkowej części rumowiska
- zapewnia nas. - Przed godziną harcerze znaleźli fragment ludzkiej
czaszki - mówi kierowca, ma zduszony z wrażenia głos. - O, tam -
pokazuje nam - teraz jest tam krzyż z gałęzi i pali się lampka - mówi.
I zaraz dodaje, że zabrali te szczątki do Polski, żeby przekazać
prokuraturze, może da się zidentyfikować, czyje to były kości. Na
drzewach kłębią się pozwijane taśmy filmowe - rozpoznajemy
poszczególne klatki - "Dom zły", "Katyń".
Filmy miały trafić w połowie kwietnia na festiwal do Moskwy, ale
zostaną w smoleńskim błocie na zawsze. Podobnie jak zostałyby w nim
zdjęcia jednej z tragicznie zmarłych stewardess - pani Barbary
Maciejczyk. W smoleńskim błocie zatopiona była koperta z fotografiami..
Jest ich kilka, w formacie paszportowym, są dobrze zachowane. Ci,
którzy je znaleźli, obiecują, że przekażą je rodzinie zmarłej zaraz po
powrocie do Polski.
Kolejny krzyk! Nasza koleżanka podnosi z ziemi polski paszport!
Przecieramy z błota kartki i odczytujemy nazwisko - Gabriela Zych.
Potem dowiemy się, że to przewodnicząca stowarzyszenia Rodzina
Katyńska z Kalisza. Paszport, choć ubłocony, jest w idealnym stanie,
leżał tuż pod wierzchnią warstwą błota.
W końcu widzimy najgorsze - spod ziemi wydobywa się ciemnoczerwona
smuga. Krew? Tak! I bezkształtny fragment ciała, nieco większy od
dłoni, cały w błocie. Potworny, charakterystyczny fetor rozwiewa
wszelkie wątpliwości... To fragment ciała. Może ministra, może
posłanki, albo senatora. Przenosimy to w suche miejsce i zakopujemy.
Nie dalibyśmy rady bez księdza. To on zaczyna modlitwę...
Gdy jesteśmy już przy naszym samochodzie, zaczepia nas Rosjanin i
proponuje, że sprzeda nam duże fragmenty poszycia kadłuba, który
podobno wyrwał z pnia drzewa rosnącego na linii upadku samolotu. Chce
100 euro. Płacimy bez dyskusji. I nie tylko my - obok nas kierowcy
tirów także zabierają torby z fragmentami prezydenckiej maszyny.
Dlaczego polscy śledczy nie przeszukali miejsca katastrofy centymetr
po centymetrze, skoro z pewnością nie zrobili tego Rosjanie? Jakie
mamy gwarancje rzetelnego ustalenia stanu technicznego samolotu, skoro
jego części walają się tam do dzisiaj? Jak Polska dba o rzeczy
osobiste ofiar i dokumenty oficjalne, skoro znaleźliśmy tam paszport?
I rzecz najtragiczniejsza- jak zadbano o godny pochówek szczątków
ludzkich, skoro do dzisiaj są odnajdywane na tym straszliwym polu. To
co zobaczyliśmy, przeraża i nakazuje stawiać takie pytania naszym
władzom, które muszą na to odpowiedzieć.
Wszystkie prywatne rzeczy, jakie zabraliśmy z miejsca katastrofy,
zwrócimy rodzinom ofiar. Fragmenty tupolewa przekażemy państwowym
urzędnikom.
|