W sobotę Tomek Dalecki pisał;
By żyło się lepiej”, czyli trzy lata psucia państwa
Zgodnie z przewidywaniami, „wolnorynkowa” PO okazała się zwykłym
oszustwem. Nieudolne rządy Tuska to marsz w kierunku katastrofy finansów
państwa, społecznego rozkładu i faszyzacji życia publicznego. Istnieje
niestety duże ryzyko skojarzenia w społecznym odbiorze polityki psucia
państwa z deklaratywnym liberalizmem.
Na początek kilka słów wyjaśnienia – nie jestem, nie byłem i nie będę
zwolennikiem PiS. Szczerze nie znoszę tej partii i życzę jej jak
najgorzej. W tekście nie uniknę jednak porównań PO do PiS a porównania
te wypadają na niekorzyść PO (czy też jak kto woli – na korzyść PiS).
Świadomość głupoty i nieudolności rządów PO nie czyni mnie w żadnym
wypadku zwolennikiem PiS, nawet, jeśli zauważam, że PiS czasem rządziło
nieco mniej źle (lub jak kto woli – nieco lepiej). Broń Boże nie
wskazuję na PiS jako na właściwą alternatywę dla nieudolnych rządów PO.
Nigdy nie byłem też, i nie jestem nadal, zwolennikiem uczynienia z ruchu
konserwatywno-liberalnego pisowskiej przystawki.
Deklaracje
Platforma Obywatelska szła do władzy jako partia wolnorynkowa,
wolnościowa, stawiająca sobie za cel wyzwolenie energii Polaków. W
Deklaracji Ideowej PO czytamy:
Niestety, po 12 latach niepodległości, Polska znowu przestała doganiać
uciekający w szybkim rozwoju świat. Polskę ogarnia fala stagnacji i
niewiary w przyszłość. Główną przyczyną jest paraliżowanie rozwijającej
się przedsiębiorczości i obywatelskiej inicjatywy przez biurokrację, złe
prawo i grupowe interesy związków zawodowych.
Te słowa są dziś bardziej aktualne niż kiedykolwiek w ciągu ostatniego
dwudziestolecia.
Zgodnie z moimi przewidywaniami, opartymi m.in. na obserwacji
niechlubnych dokonań socjalistycznego rządu J.K.Bieleckiego i „Kongresu
Aferałów” (pamiętajmy, że to właśnie wówczas wprowadzono do gospodarki
największą liczbę koncesji!), „wolnorynkowa” PO okazała się zwykłym
oszustwem. Będąc u władzy PO nie zrobiła NIC, by uwolnić polską
gospodarkę od ciężarów biurokracji i socjalizmu. Przeciwnie – kajdany
krępujące wolność Polaków są coraz cięższe.
Polityka PO jest zaprzeczeniem liberalizmu. Rządy Donalda Tuska są
zaprzeczeniem idei dobrego rządzenia. W rzeczywistości jest to marsz w
kierunku katastrofy finansów państwa, społecznego rozkładu i faszyzacji
życia publicznego.
Chyba najważniejszą rzeczą, jakiej wszyscy konserwatywni liberałowie
oczekiwali po rządach PO była obniżka podatków i uproszczenie systemu
podatkowego. W kampanii w 2005 roku PO szermowała hasłem „3x15”,
postulując wprowadzenie liniowej stawki PIT w wys. 15%, obniżkę CIT do
takiej właśnie wysokości i ujednolicenie stawek podatku VAT na takim
właśnie poziomie. W wyborach w 2007 roku to hasło zostało wprawdzie
porzucone, ale nadal PO kojarzyła się raczej z postulatami obniżki
podatków. W swoim expose premier Donald Tusk mówił m.in.:
Naczelną zasadą polityki finansowej mojego rządu będzie stopniowe
obniżanie podatków i innych danin publicznych. Dotyczy to i musi
dotyczyć wszystkich. I tych mniej zamożnych i tych bogatszych. Wszyscy
mają prawo do tego, aby państwo przyjęło wreszcie kierunek na obniżanie
podatków i danin publicznych. Będziemy prowadzili tę politykę rozważnie,
to musi być rozważny marsz. Ale chcę, aby to był marsz zawsze w jednym
kierunku, zawsze w kierunku niższych podatków i zawsze w kierunku
rezygnacji z nadmiernych, często zbędnych danin publicznych, jakie
obywatel płaci na rzecz administracji.
Wzrastający fiskalizm
Tymczasem od początku rządów PO obserwujemy co prawda „marsz w jednym
kierunku”, z tym, że jest to kierunek dokładnie odwrotny od
zapowiedzianego w expose. Klarownym wyznacznikiem jest dzień wolności
podatkowej, który za czasów rządów PO systematycznie przesuwa się do
przodu. W latach 2007 i 2008, w wyniku nieznacznej obniżki obciążeń,
które zawdzięczamy koalicji pod wodzą PiS, dzień wolności podatkowej
cofnął się o kilka dni. Od roku 2008 to radosne święto wypada coraz
później, w tym roku roku opóźnienie w stosunku do roku poprzedniego
wynosi aż 9 dni!
Od kilku miesięcy z kręgów rządowych dochodziły głosy o możliwości
podwyżki podatków. Ostatnio głosy te przerodziły się w konkretne
zapowiedzi. Najpierw wypuszczony został balon próbny w postaci
zapowiedzi podwyżki stawki VAT aż o 3 punkty procentowe. Do ogłoszenia
tych propozycji wybrany został „zły duch” premiera, minister Michał Boni.
Absolutnie kompromitująca przy tym była argumentacja ministra Boniego,
który stwierdził, że w ten sposób trzeba wynagrodzić budżetowi „ubytki”,
jakie poniósł w wyniku obniżki PIT i składki rentowej za rządów PiS. Co
to są za „ubytki” w sytuacji, kiedy budżet pod rządami PO systematycznie
się rozrasta (w bieżącym roku o spektakularną wielkość 2% PKB)?
Rozumiem, że celem „liberalnego” rządu jest dalsza gigantyzacja budżetu,
w czym źli podatnicy przeszkadzają rządowi. A w ogóle to wg pana
ministra winien temu jest PiS, bo złośliwie nie chciał bardziej złupić
podatników.
Propozycję Boniego skrytykował Grzegorz Schetyna, by później PO mogła
poinformować o „kompromisowej” propozycji podwyżki o 1 punkt procentowy
(to zresztą nie jest do końca prawda, stawki 21 i 7 procent zostaną
podniesione o jeden punkt, ale stawka 3% o 2 punkty). Tym razem do
ogłoszenia tych „radosnych wieści” wybrany został nowy szef klubu
poselskiego PO, pan poseł Tomczykiewicz. Warto dodać, że poseł
Tomczykiewicz, który był przez kilka lat członkiem UPR zapowiadał
wcześniej, że na żadną podwyżkę się nie zgodzi. Całość sprawia nieco
orwellowskie wrażenie, jakoby to dobry „Wielki Brat” Tusk, wbrew zakusom
niektórych, w istocie postanowił obniżyć podatki.
Oczywiście, podwyżka VAT jest tylko „czasowa”, to tylko przejściowe
trudności, po których ustąpieniu nasz dobry i liberalny rząd ulży
podatnikom. Jak wyglądają takie „czasowe podwyżki” najlepiej chyba
ilustruje historia „belkowego” – to też miał być podatek czasowy, a
istnieje już ładnych kilka lat i nie zanosi się na jego likwidację.
Zaraz, zaraz, czyżby PO w swoim programie wyborczym nie zapowiadała
właśnie likwidacji belkowego? Okazja zresztą była, tak się bowiem
składa, że w sejmie obecnej kadencji był nawet projekt odpowiedniej
ustawy w tej sprawie autorstwa... Prawa i Sprawiedliwości. Projekt nie
wszedł nawet pod obrady, został zablokowany przez marszałka sejmu
Bronisława Komorowskiego!
Podwyżka VAT będzie najbardziej widoczna, ale to nie znaczy, że
platformerskie „obniżanie poprzez podnoszenie” podatków na tym się
kończy. Niektóre obciążenia podnosi się po cichu. W przyszłym roku rząd
zafunduje nam kolejne ograniczenia w odliczaniu VAT od paliw. Rezygnacja
z ulgi podatkowej od biokomponentów dodawanych (przymusowo!) do paliw
płynnych spowoduje podwyżkę cen benzyny o 5-7 gr. na litrze (a po
ovatowaniu nową, wyższą stawką przełoży się to na ok. 9-11 gr. wzrostu).
Te podwyżki rząd tłumaczy ciężką sytuacją budżetu, są jednak daniny,
które służą tylko i wyłącznie różnym klikom i sitwom, nie zasilając
budżetu. Do takich należy tzw. opłata reprograficzna, którą obciążone są
niektóre artykuły papiernicze i elektroniczne. Dochody z tej opłaty
przekazywane są na rzecz „związków twórczych” i w założeniach mają
stanowić rekompensatę części dochodów z praw autorskich, jakie twórcy
tracą w wyniku kopiowania ich dzieł. Pomijam całą bezsensowność tej
opłaty, wg tej samej logiki każdy kupujący nóż powinien odsiedzieć jeden
dzień aresztu na poczet ukarania niezłapanych nożowników.
Z inicjatywy Ministerstwa Kultury i „środowisk twórczych” szykowana jest
nowelizacja ustawy, która z jednej strony podwyższy opłaty (np. do 1,5%
na papier), z drugiej zaś rozszerzy zakres towarów objętych opłatą,
m.in. o pendrive'y i cyfrowe aparaty fotograficzne. O ile potrafię
jeszcze zrozumieć objęcie papieru czy kserokopiarki podobną opłatą, o
tyle zupełną aberracją jest opłata od drogich aparatów cyfrowych
(rzekomo dlatego, że mogą służyć do fotografowania tekstu), której
jedynym prawdziwym wytłumaczeniem jest chęć złupienia ich producentów i
nabywców.
„Uwolnić energię Polaków”? Kpiny!
No dobrze, na podatkach świat się nie kończy, może liberalizm Donalda
Tuska przejawia się w jakiś inny sposób? Może PO ma jakieś inne zasługi?
Z wielkim hukiem powstała w sejmie komisja „przyjazne państwo”, której
przewodził poseł Janusz Palikot. Któż lepiej nadawał się do tej roli niż
człowiek, który uchodził za rozsądnego przedsiębiorcę, na co dzień
borykającego się absurdami systemu? Tymczasem okazało się, ze Palikot
przedsiębiorcą został w spadku po teściu, „wielkie interesy” robił z
rządem i są one nadzwyczaj mętne, a w parlamencie zajmuje się głównie
politycznym awanturnictwem. Komisja „przyjazne państwo” zamiast ulżyć
przedsiębiorcom wyprodukowała tylko kilka bubli prawnych, a żadnymi
poważnymi problemami nawet się nie zajęła. Spektakularną wpadką komisji
były słynna ustawa o strażakach...
Po wybuchu tzw. afery hazardowej „liberalny” rząd postanowił powalczyć z
hazardem. Kolejny raz okazało się, że rząd wie lepiej, co dla obywatela
dobre i tym razem uznał, że obywatel jest za głupi, by sam decydować, na
co wyda swoje pieniądze. W ramach walki z hazardem nie tylko ograniczono
kolejny obszar naszej wolności, ale też zlikwidowano ok. 100 tys. miejsc
pracy w branży hazardowej. Bezpośrednie straty dla budżetu, tylko z
tytułu niższych wpływów z podatku od gier, wynoszą w tym roku kilkaset
milionów złotych. Jak to się ma do Deklaracji Ideowej PO, w której
czytamy m.in.
Nie ma innej drogi do szybkiego rozwoju i dobrobytu jak powrót do idei
wolności. Nie ma innej skutecznej polityki gospodarczej – jak polityka
konkurencji, ochrony własności prywatnej i twardego rozprawienia się
przez państwo z przyczynami paraliżu przedsiębiorczości.
I dalej:
Zdolność człowieka do inicjatywy i przedsiębiorczości stanowi źródło
bogactwa społecznego, zaś wolny rynek jest najbardziej skutecznym
narzędziem wykorzystywania zasobów i zaspokajania potrzeb.
PO przeciw wolnościom obywatelskim
Przy tej okazji rząd wpadł na pomysł cenzurowania internetu, w tym
przede wszystkim stworzenia indeksu stron zakazanych, które dostawcy
internetu mieliby obowiązek blokować. Już w założeniach na listę
zakazanych stron trafiłaby nie tylko dziecięca pornografia, ale też
strony siejące „mowę nienawiści”, czyli wszystkie te, które sprzeciwiają
się tyranii politycznej poprawności. Zaiste, piękny przykład „liberalizmu”!
W swoim pędzie do ograniczania wolności obywatelskich rzekomo liberalny
rząd Donalda Tuska przygotował projekt nowej ustawy o CBA czyniącej z
tej instytucji supersłużbę, o jakiej ministrowi Ziobrze się nawet nie
śniło. CBA miałaby nie tylko zajmować się korupcją aparatu państwowego,
ale też zyskałaby wszelkie uprawnienia policyjne wobec wszystkich
obywateli, włącznie z prawem do inwigilacji i do gromadzenia tzw.
informacji wrażliwych. Wygląda na to, że to właśnie dla CBA przewidziano
rolę GeStaPo w nowym, lepszym państwie PO.
Rząd wie również lepiej, jak obywatel ma dbać o swoje zdrowie. Palenie
jest szkodliwe, więc troskliwy Donald Tusk postanowił uwolnić nas od
tego nałogu. Prawo obywatela do dysponowania własnym zdrowiem rządu ani
trochę nie obchodzi. Donald Tusk uznał też, że to „liberalna” władza
decyduje o tym, co wolno, a co nie w restauracjach i barach, a
właściciel nie ma w tej sprawie nic do gadania. W walce z tytoniem PO
wzoruje się wprost na dokonaniach Adolfa Hitlera.
PO przeciw rodzinie
To zresztą niejedyna kwestia, gdzie „liberalny” rząd obficie czerpie z
dorobku klasyków socjalizmu. Szczególnie jaskrawym przykładem jest sfera
wychowania młodego pokolenia. Postulowana przez Mao i Pol-Pota
likwidacja więzi rodzinnych znalazła swoje odbicie w tzw. ustawie o
przemocy w rodzinie. Przepisy zakazujące rodzicom wychowywania dzieci, a
w zamian umożliwiające urzędasom rozbijanie rodzin koalicja rządząca
uchwaliła z pomocą SLD, zaś Bronisław Komorowski podpisał je
niezwłocznie, nie czekając na rozstrzygnięcie wyborów prezydenckich.
Ustawa zakazuje kar cielesnych wobec dzieci, pod demagogicznym hasłem
przeciwdziałania znęcaniu się nad dziećmi (jakby dotychczasowe przepisy
tego nie zabraniały...).
Jak pokazały doświadczenia Szwecji, kraju w którym podobne przepisy
obowiązują od prawie 30 lat, problem drastycznej przemocy wobec dzieci
nie tylko nie zniknął, ale wręcz się nasilił. Ustawa za to promuje
donosicielstwo dzieci na rodziców i pozwala urzędnikom na odbieranie
dzieci pod byle pretekstem. A przede wszystkim odbiera rodzicom
jakiekolwiek instrumenty wychowawcze – bo każdy rodzaj perswazji może
być zakwalifikowany jako przemoc fizyczna, psychiczna lub emocjonalna (w
Szwecji podstawą do odebrania dzieci rodzicom był zakaz wyjścia na
dyskotekę, będący przecież przejawem przemocy emocjonalnej).
Pani poseł Iwona Guzowska wręcz nawołuje do rozwijania systemu
donosicielstwa, postulując systematyczne odpytywanie dzieci w szkołach
na temat sytuacji w ich rodzinach! Szczytem hipokryzji wykazał się pan
poseł Tomczykiewicz, który tak skomentował ustawę:
Trochę żałuję, że nie zmieniliśmy tytułu tej ustawy. Wtedy byłaby do
przyjęcia. Mówił też to obecny prezydent, kiedy ją podpisywał. Tytuł
sugeruje, że w rodzinie jest przemoc, a jest ona zazwyczaj tam, gdzie
tej rodziny nie ma.
Panu Tomczykiewiczowi w ogóle nie przeszkadza ustawowy maoizm, chciałby
tylko ten maoizm ładnie pijarowsko sprzedać! Spore zasługi w percepcji
maoizmu i jego twórczym zastosowaniu na gruncie polskim ma też pani
minister Katarzyna Hall, która doprowadziła m.in. do odebrania dzieci
rodzicom, by przymusowo umieścić je w przedszkolach. Jak przymus
przedszkolny ma się do liberalizmu?
W deklaracji ideowej PO możemy przeczytać:
Dlatego zadaniem Państwa jest roztropne wspieranie rodziny i
tradycyjnych norm obyczajowych, służących jej trwałości i rozwojowi
oraz:
Ideałowi obywatela – jako osoby wolnej i odpowiedzialnej za los swój i
swojej rodziny.
Po raz kolejny okazało się, że własna deklaracja ideowa jest dla PO nic
nie znaczącym świstkiem papieru i nie stanowi żadnej przeszkody w
rozwijaniu wynaturzonej inżynierii społecznej.
Wolny rynek w kulturze?
Ciekawym obszarem postępów „liberalizmu” w wykonaniu PO jest kultura.
Ministerstwo Kultury postanowiło zmusić nadawców radiowych do nadawania
większej ilości polskich piosenek. Ustawa o radiofonii i telewizji
nakazuje nadawcom radiowym wypełnienie co najmniej 33% czasu antenowego
muzyką polskojęzyczną. Ustawodawcy nie obchodzi, że słuchacze chcą czego
innego. A ponieważ słuchacze wolą inną muzykę, stacje radiowe obchodzą
ten nakaz nadając polskie piosenki głównie w czasie najmniejszej
słuchalności. Teraz minister Zdrojewski, stojący na czele najbardziej
zbędnej instytucji w Polsce, postanowił zmusić Polaków do słuchania
muzyki, której nie lubią (a może lubią tylko o tym nie wiedzą? W końcu
„liberalny” rząd wie lepiej...). Nowe regulacje zakładają, że trzy
czwarte ustawowej ilości polskich nagrań ma być emitowane między 6 a 23.
Jestem ciekaw, co powiedziałyby sieci kinowe, gdyby musiały wyświetlać w
kinach 30 procent polskich filmów, z czego 75 procent na seansach
wieczornych i w weekendy. Rynek komercyjny jest miejscem konkurencji,
konkursem piękności, a nie odgórnym wspieraniem ludzi bez talentu
przekonanych o swojej wartości. Czy podczas wyborów Miss Polski
wprowadzimy odgórny nakaz prezentowania 30 procent brzydkich dziewcząt,
z czego 75 procent z nich w finale, tylko dlatego że są i marzą o tym,
by być piękne? – skomentował działania ministra jeden z szefów dużej
stacji radiowej.
Wypada więc przypomnieć panu ministrowi, że żadnemu polskiemu artyście
nie udaje się przebić za granicą mimo obowiązywania regulacji
promujących polską muzykę. Tymczasem w ciągu ostatnich dwóch miesięcy
kilku rumuńskim artystom udało się wejść do czołówki brytyjskiej listy
przebojów, mimo, że w Rumunii nikt ustawowo nie reguluje rynku. Podobno
PO wspiera wolny rynek. Podobno wolny rynek jest najbardziej skutecznym
narzędziem wykorzystywania zasobów i zaspokajania potrzeb... W każdym
razie tak możemy przeczytać w deklaracji ideowej partii ministra
Zdrojewskiego. Jak się ma do „wolnego rynku” i „polityki konkurencji”
wspieranie przez MKiDN pieniędzmi podatnika organizacji „gejowskich” i
lewactwa z „Krytyki Politycznej”?
Tak na marginesie wypada wspomnieć, że pan minister Zdrojewski (podobno
jeden z najlepszych ministrów rządu Tuska) jako prezydent Wrocławia
postanowił zbudować za pieniądze podatnika domy dla poszkodowanych w
powodzi 1997 na... terenach zalewowych. W tym roku mieszkańców tych
domów ponownie dotknęła powódź.
Rozrzutność zamiast oszczędności
Liberalne podejście do gospodarki zwykle wiąże się z oszczędnym
gospodarowaniem pieniędzmi podatnika. Od rządu „liberalnej” partii
oczekujemy marszu w kierunku państwa-minimum. Tymczasem polski budżet
systematycznie się rozdyma. W tym roku udział wydatków publicznych w PKB
wyniesie ok. 47,5 proc. i będzie najwyższy od czterech lat. W 2010 r.
Wydatki rządu wzrosły w porównaniu do roku ubiegłego o ponad 40 mld zł.
O ile w roku 2009 wynosiły one 597,3 mld zł, to w br. już 640,52 mld zł.
Tak więc ich poziom wzrósł o 7,9 proc., czyli znacznie powyżej inflacji,
a ich udział w PKB wzrósł o ok. 2 proc. Prosto i jasno wynika z tego, że
propaganda PO o oszczędzaniu w obliczu kryzysu to zwykłe kłamstwo, w
rzeczywistości rząd wydaje coraz więcej. 7,9% to wzrost bardzo duży,
natomiast w czasie kryzysu, gdy zewsząd słyszymy frazesy o
oszczędnościach, spodziewamy się przecież znacznej redukcji wydatków.
Tymczasem zamiast oszczędności mamy wzrost wręcz gigantyczny.
Rząd Tuska nie zrobił też nic, by zreformować znajdujące się w
katastrofalnej formie finanse państwa. Rzekomym krokiem PO w tę stronę
miała być ustawa ograniczająca tzw. „pomostówki” i niektóre przywileje
emerytalne. Warto więc zauważyć, że działania PO były krokiem wstecz.
Gdyby nie ustawa PO, to wcześniejsze emerytury zostałyby wyeliminowane
wcześniej i w większym zakresie na mocy obowiązujących uprzednio przepisów.
Za to w rozwoju biurokracji i powiększaniu urzędniczej hydry PO nie ma
sobie równych. Od czwartego kwartału 2007 r. do czwartego kwartału 2009
r., za rządów „liberałów” z PO liczba „pierdzistołków” wzrosła od 572,2
tys. do 620,6 tys. – o ponad 48 tysięcy osób. A jeśli doliczyć dodatkowo
pierwszy kwartał bieżącego roku, to liczba ta wzrosła do 633,6 tys. –
czyli o ponad 60 tysięcy osób od początku rządów Donalda Tuska. Okazuje
się, że za rządów „liberałów” z PO liczba urzędników przyrasta średnio w
tempie ponad 3,5 raza szybszym niż za rządów uważanego za etatystyczne
PiS! (dane za artykułem p.Jacka Sierpinskiego). Za czasów rządów Tuska
pensje urzędników rosły też znacznie szybciej niż pensje w gospodarce.
Koszt utrzymania rządowej biurokracji w Polsce to 52 mld zł.
Co by tu jeszcze zepsuć?
Przy okazji warto dodać, że akurat obszary, na których państwo-minimum
powinno się skupić, pod rządami PO wypadają najgorzej. Coraz częściej
słyszymy o złej sytuacji w armii, masowych dymisjach oficerów (w tym
zwłaszcza służb elitarnych, jak „Grom” czy lotnictwo wojskowe) i o
nasilającej się krytyce działań ministra Klicha (kto w ogóle wpadł na
pomysł, by ministrem obrony zrobić działacza pacyfistycznego?). Policja
zaś stała się dla rządu najwygodniejszym obszarem oszczędności, po raz
kolejny okazało się, że łatwiej jest zabrać policji pieniądze na paliwo
do samochodów niż sprzedać rządowy ośrodek wczasowy...
Platforma Obywatelska zrodziła się z protestu przeciwko złej polityce –
czytamy w Deklaracji Ideowej PO. Interesujące, jak ten protest przeciwko
złej polityce ma się do jawnego zamachu na niezależność banku
centralnego? PO wraz z usłużnymi, mianowanymi głosami rządzącej koalicji
członkami Rady Polityki Pieniężnej uznało za celowe odgrzebać idiotyczny
pomysł Andrzeja Leppera „wykorzystania rezerwy rewaluacyjnej”. Czyli w
praktyce postanowiono zmusić NBP do dodrukowania kilku miliardów
złotych, zapominając o własnych deklaracjach obrony wartości polskiej
waluty. Takimi „drobiazgami” jak niedziałanie prawa wstecz,
„liberałowie” z PO w ogóle się nie przejęli.
Porządną wolnorynkowa formację polityczną powinno też cechować
poszanowanie prawa własności. Tymczasem zapowiadanej ustawy
reprywatyzacyjnej wciąż nie ma, a sugerowane rozwiązania mają coraz
mniej wspólnego z ideą sprawiedliwości i naprawy krzywd. Zrezygnowano z
pomysłu zwrotu mienia w naturze (jasne, przecież musi być coś, co można
będzie rozkradać!), zapowiadane rekompensaty stanowią zaś ułamek
wartości zagrabionego mienia. Platformerskie władze Warszawy wprost kpią
sobie z roszczeń reprywatyzacyjnych budując nikomu niepotrzebne (za to
bardzo drogie) Muzeum Sztuki Nowoczesnej na gruntach podlegających
zwrotowi prawowitym właścicielom.
Zresztą władze Warszawy są odbiciem w mniejszej skali tego samego
tuskowego socjalizmu i nieudolności. Prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz,
deklarująca się jako osoba głęboko wierząca, hojną ręką wspiera
pieniędzmi miejskiego podatnika organizacje „gejowskie” i czerwoną bandę
tow.Sierakowskiego. Fundowanie na koszt podatnika pewnemu koncernowi
medialnemu stadionu za 400 mln zł też nie bardzo się mieści w moim
pojęciu wolnego rynku i dobrego rządzenia...
Gdzie ten liberalizm? Nigdzie!
Bezskuteczne poszukiwania wolnorynkowych dążeń w działalności PO można
mnożyć. Nawet pewne przyśpieszenie prywatyzacji majątku państwowego
wynika tylko z dramatycznej sytuacji budżetowej i odbywa się według
dotychczasowych reguł, niemających nic wspólnego z przejrzystością. Nie
ma uczciwej licytacji, rząd za to dba, by w każdej prywatyzowanej firmie
zostawić miejsce dla politycznych ingerencji i zapewnić odpowiednie
koryto dla swoich. A to oczywiście kosztem ceny, jaką można by osiągnąć.
Nawet w drobnych sprawach rząd nie zamierza bronić wolnego rynku –
idiotyczna decyzja KE o zakazie sprzedaży żarówek została podjęta za
zgodą wszystkich rządów EU, czyli także „liberalnego” rządu Tuska.
Nawet z pomysłu prywatyzacji służby zdrowia PO się już wycofała. Co
ciekawe, obrońcy PO tłumaczą często, że to tak naprawdę tylko retoryka
wyborcza, a w rzeczywistości PO nadal chce sprywatyzować szpitale. Tylko
po co w takim razie czołowi politycy PO tak stanowczo temu zaprzeczają,
posuwając się nawet do procesów sądowych? Mamy tu niespójność w
deklaracjach, takie „plątanie się w zeznaniach” – z jednej strony
Platforma tłumaczy, że reformy nie ma, bo zły prezydent Kaczyński groził
vetem, z drugiej strony kategorycznie zaprzecza, jakoby takie reformy w
ogóle planowała. Pomijam już fakt, że sama prywatyzacja szpitali nie
rozwiąże problemów służby zdrowia. Znacznie ważniejszą rzeczą jest
zdemonopolizowanie rynku ubezpieczeń zdrowotnych. I to właśnie byłaby
prawdziwie wolnorynkowa reforma! Ale nie słyszałem, żeby pani minister
Kopacz miała takie plany...
Interesujący jest też sposób myślenia niektórych konserwatywnych
liberałów, wciąż jeszcze niewyleczonych z sympatii do partii zakłamanych
pseudoliberałów. Z jednej strony tłumaczą wszelkie socjalistyczne
wypowiedzi polityków PO „retoryką wyborczą”, twierdząc, że przecież oni
tak tylko mówią, a naprawdę mają dobre chęci. Z drugiej strony do
socjalnej retoryki PiS przywiązują wagę znacznie większą niż do realnych
czynów. Dlaczego deklaracja Jarosława Kaczyńskiego, że nie przeszkadza
mu nazwanie go lewicowcem, staje się dla niektórych wolnorynkowców
poważnym argumentem przeciwko niemu, zaś socjalistyczne obietnice
wyborcze Bronisława Komorowskiego nie robią na nich żadnego wrażenia?
Zwolennicy PO głośno zapewniali, że rząd Tuska ma całe szuflady
wypełnione projektami wolnorynkowych ustaw. Nie prezentuje ich, bo zły
prezydent Lech Kaczyński kierowany pustą pisiacką złośliwością z
pewnością skorzysta z prawa weta. Kiedy jednak tylko kandydat PO
zostanie prezydentem, to na pewno rząd zajmie się na poważnie
koniecznymi reformami. No i doczekaliśmy się, PO przejęła pełnię władzy
i z magicznej szuflady zamiast projektów reform wypłynął projekt
podwyżki podatków. Innych reform nie należy oczekiwać, co zresztą
półoficjalnie przyznają sami politycy PO.
Donald Tusk często sam siebie określa mianem „liberała”. Lecz ta
deklaracja to absolutnie jedyny przejaw tego mitycznego „liberalizmu”
PO. Niestety, niektórzy dają się na to nabrać. Jest to tym bardziej
niebezpieczne, że prowadzi to zaburzenia pojęć. Mogliśmy podobną
sytuację obserwować po rządach poprzedniego wcielenia PO, czyli Kongresu
Aferałów. Wówczas to nieudolne, przesiąknięte socjalizmem i korupcją
rządy również przedstawiano społeczeństwu jako „liberalizm”. Do dziś
owocuje to negatywnym i całkowicie nieprawdziwym obrazem liberalizmu i
systemu kapitalistycznego w społecznym odbiorze.
(...)
|